rano wstałem na lekkim kacu, bo przyłożyliśmy się do tego pożegnania...
śniadanie, prysznic i już siedzieliśmy w samochodzie jadąc z powrotem ku śląskiej aglomeracji, by w pyrzowicach ostatecznie pożegnać się z trącającym chłodem krajem. zanim jednak dotarliśmy na skromne, ciasne lotnisko musieliśmy jeszcze szybko zahaczyć o dąbrowę górniczą, gdzie w małym sklepiku turystycznym czekała na mnie odłożona kurtka membranowa, która miała mnie chronić przed tamtejszymi ewentualnymi monsunami, bo lecieliśmy pod koniec pory deszczowej.
jak sie potem okazało, na tropikalne oberwanie chmury, które potrafi dłuuuuuuugo nie ustawać, nie ma mocnych i nawet najbardziej wypasione gore-texy nic nie wskórają... najzwyklejsza parasolka czy też zwykły nylon sprawdza sie o niebo lepiej niz kurtałka za tysiaka, o czym miejscowi doskonale wiedzieli:)
koniec końców dostaliśmy się na lotnisko, odczekaliśmy swoje, przeszliśmy wszystkie odprawy, a maniek musiał cierpliwie znosić jak strażnik bezczelnie grzebie mu w portfelu. ale że byliśmy podnieceni wyprawą, pod adresem strażnika poleciało kilka życzliwych chujów i kurew, po czym atmosfera się oczyściła:)
wsiedliśmy na pokład boeinga model 737-500, potem było kołowanie, szarpniecie po którym samolot wzniosł się w przestworza i ojczysta ziemia zaczęła maleć w oczach aż zniknęła pod puszystym dywanem chmur.
a potem była już tylko ciemność... nie zaraz, to nie tutaj:)